Misja “Praga” – rozmowa z Filipem Dregerem
Z kompozytorem i pianistą, autorem muzyki do większości spektakli Teatru MŁYN rozmawiamy o przenosinach musicalu na płytę.
Musieliśmy zrobić płytę, która obroni się jako płyta, a jednocześnie zachowa, ile się da, z „Pragi” z teatru
Teatr MŁYN: Jak sobie radzisz w tym czasie?
Filip Dreger: Muszę sobie radzić, bo żona jest akurat w pracy, a ja na dyżurze w domu z dziećmi. Co to w ogóle znaczy „nie radzić sobie”? Nie da się sobie nie radzić. Mogę się położyć i np. ignorować krzyki dzieci, ale jest to też przecież jakiś rodzaj radzenia sobie. Nie jest możliwe nieradzenie sobie, nie wiadomo, jak by miało wyglądać…
TM: Pewnie można złapać jakąś kiepską kondycję psychiczną i jakieś rzeczy robić wbrew sobie. Ja np. uważam, że jak zaczynam krzyczeć na dzieci, to jest jakaś oznaka tego, że jest ze mną gorzej i sobie nie radzę…
FD: A, to oczywiście. Pod tym względem to oczywiście, że sobie nie radzę…
Marzenie o musicalu
TM: Czasy niewątpliwie nie są łatwe – i dla rodziców, i dla dzieci… Ale mieliśmy dziś porozmawiać o czymś innym, o premierze ścieżki muzycznej z musicalu „Naga Praga”. Jesteś jej autorem. Zanim jednak wypytam Cię o premierę, chciałam Cię jeszcze prosić, żebyś przypomniał naszym czytelnikom, jakie były początki twojej współpracy z Teatrem MŁYN. Bo jesteś przecież nie tylko autorem muzyki do „Nagiej Pragi”, lecz także do większości spektakli granych na Scenie na Poddaszu, oraz autorem wszystkich słuchowisk, które teraz, w czasie pandemii, tak chętnie są słuchane przez dzieciaki w domach…
FD: Całe życie, no, powiedzmy, od 16 roku życia, marzyłem o pisaniu musicali. I muszę powiedzieć, że chyba nie ma takiego dużego teatru muzycznego w Polsce, gdzie gdzieś w szufladzie nie byłoby jakiegoś mojego negatywnie zaopiniowanego musicalu (śmiech). Zacząłem je wysłać jeszcze w połowie lat 90. Józefowicz i Stokłosa dostali ode mnie propozycję jednego musicalu napisanego z kolegą…
TM: Och, i nie poznali się na Tobie?!
…uznałem, że to będzie taki mój mały ból życia, że nigdy nie spełnię młodzieńczego marzenia i nie napiszę niczego na scenę.
FD: … świętej pamięci dyrektor Maciej Korwin z Teatru Muzycznego w Gdyni dostał musical „Sukces”, z innym kolegą napisany… Musical „Piłsudski” był dany Wojciechowi Kępczyńskiemu… Kilka piosenek w różnych miejscach udało nam się umieścić. Były grane raczej w kabaretach, np. Teatr Nasz w Jeleniej Górze, Nowe Hybrydy… A potem zostałem poważnym programistą, utrzymującym rodzinę i uznałem, że to będzie taki mój mały ból życia, że nigdy nie spełnię młodzieńczego marzenia i nie napiszę niczego na scenę. Po prostu się nie da! Ale w ramach tego bycia programistą trafiłem jako konsultant do firmy, w której poznałem Bartka Zdanowskiego, męża Natalii Fijewskiej-Zdanowskiej, on był tam kierownikiem projektu. W tej firmie popracowałem może miesiąc i nagle patrzę, a tu Bartek wiesza jakiś plakat i mówi: „Wiesz, moja żona swój musical wystawia, więc wieszam, gdyby ktoś był zainteresowany i chciał pójść…”. To, że jakby mnie wtedy piorun trafił, to w ogóle jest jeszcze mało powiedziane… Jak to? Ktoś sobie, ot tak, wziął i po prostu wystawił własny musical (śmiech)? To był monodram, musical monodramatyczny, bo to była „Piąta rano”…
TM: To pierwszy spektakl, który widziałam w Młynie. Właśnie niedawno wspominaliśmy na Facebooku piosenkę z tego musicalu…
FD: Poszedłem na „Piątą rano” tyle razy, ile się dało, i nieprawdopodobnie mi się podobało! Niektórym ludziom się wydaje, że musical musi być wielką produkcją, ale tak nie jest. Jest bardzo dużo znanych musicali jedno- lub kilkuosobowych, np. pierwsza część “Song & Dance” jest monodramem… „Piąta rano” pokazała mi, że można samemu wystawić własny musical, nawet jeśli to miałoby być w skromnej formie… Zobaczyłem wtedy, że straciłem bez sensu kawał życia, wyobrażając sobie, w swojej naiwności, że takie rzeczy robią się same. Że jakiś dyrektor teatru z własnej inicjatywy weźmie i wystawi coś, co ja napisałem, a ja mam siedzieć jak księżniczka na wieży i czekać na znak.
Od razu poszedłem do Natalii i powiedziałem jej, że jeśli kiedykolwiek będzie miała jakiekolwiek zapotrzebowanie na muzykę, łącznie z tym, żeby ktoś zrobił ją, stojąc na głowie, dostarczył ją razem z fortepianem czy z dnia na dzień, to się zgłaszam i zrobię dla niej wszystko, co zechce (śmiech). Byłem zachwycony „Piątą rano” i chciałem być częścią tego, co robią Natalia i Agata. Wtedy znałem tylko dwie siostry Fijewskie. Najpierw dostałem do napisania piosenkę na festiwal piosenki aktorskiej, która wyszła nam, wydaje mi się dzisiaj, mocno tak sobie, ale potem Natalia do mnie zadzwoniła z informacją, że napisała takie słuchowisko o Bolusiu… I to był taki początek prawdziwej współpracy…
TM: Ach, czyli pierwsza wasza współpraca była nie przy spektaklu, tylko właśnie przy słuchowisku!
FD: Tak, to był pierwszy Boluś, czyli „Boluś i jeż”. Ja zrobiłem muzykę, przesłałem ją Natalii, ona przesłuchała i powiedziała, że chyba żartuję i że to beznadziejne (śmiech).
TM: Naprawdę?!
„Niunia” to był dla mnie moment takiego całkowitego spełnienia.
FD: Tak, bo na początku trochę poeksperymentowałem i zrobiłem tę muzykę w stylu współczesnym, takim elektro… Zapytałem więc: „A przepraszam, to jaka ma być ta muzyka?” Natalia odpowiedziała, że to słuchowisko ma mieć taki akompaniament, jaki miały muzyczne bajki dla dzieci w latach 60. Okej, to przypomniałem sobie wszystkie bajki, jakie miałem pod ręką, i spisałem instrumentarium. Uznałem, że ulepię brzmienie “jak z lat 60” z fagotu, klarnetu, fletów, gitary elektrycznej, nieprzesterowanej i nadmiaru perkusyjnych przeszkadzajek… I tak powstała wersja, która się z kolei bardzo Natalii spodobała, tylko chciała więcej perkusyjnych przeszkadzajek. I chyba od tego czasu Natalia uznała, że można ze mną współpracować. Bo następna rzecz, o którą mnie poprosiła, to już była muzyka do „Niuni”. I „Niunia” to był dla mnie moment takiego całkowitego spełnienia. To było dokładnie to, o czym zawsze marzyłem: mój musical, prawdziwy, na scenie. Nieważna wielkość sceny. Ale ważne, że wspaniale ustawiony, oprawiony, oświetlony i zagrany… Choreografię do „Niuni” robił Bartek Figurski, który też nie był osobą przypadkową. Jest znawcą musicalu i artystą z tradycji broadwayowskich choreografów-reżyserów, człowiekiem, który świadomie nawiązuje do Robbinsa, Bennetta i Fosse’a. Praca z nim przy tym projekcie to też była duża przyjemność i okazja do nauki.
Dzieci, koty, maski i inne wyzwania
TM: Bartek zrobił choreografię także „Nagiej Pragi”, o której dziś mamy rozmawiać. 24 kwietnia planujecie premierę płyty. Powiedz, jak to się stało, że sześć lat po premierze spektaklu, wzięliście się za realizację nagrania?
FD: Chyba nie sześć lat, tylko cztery, bo to już mamy nagrane dłuższy czas… Dwa lata temu się po raz pierwszy za to zabraliśmy. Wszystko zajęło dużo czasu, zdecydowanie więcej, niż by się chciało i się wydawało… Wszyscy, którzy byli zaangażowani w ten projekt, robili pomiędzy nagraniami dużo innych rzeczy. Np. moja pierwsza córka urodziła się tuż przed premierą „Pragi”, chyba na jakiejś próbie byłem nawet z noworodkiem. Potem jest oczywiste, że jak się ma paromiesięczne dziecko, to się nie nagrywa płyt, tylko… się ma dziecko i jest trudno. Potem, dwa lata później, urodziło mi się drugie dziecko. Dwójka dzieci jednocześnie z taką różnica wieku – dwuletnią – nie bardzo sprzyja dodatkowym projektom. Tym bardziej, że to jest “Młyn”, a we Młynie się ciągle działo coś nowego… Powstawały cały czas nowe spektakle, m.in. muzyczna „(Maska)rada gminy”. A z tej frustracji dziecięcej, nie tylko mojej, powstała rewia “Seks, rosół i pieluchy”…
TM: Dokładnie…
FD: Zresztą muzykę do tego spektaklu pisałem częściowo, będąc w szpitalu z młodszą córką, kiedy jeszcze nawet nie zaczęła chodzić. Dosłownie to było tak, że na telefonie komórkowym nagrywałem jedną z piosenek i wysyłałem dziewczynom z izolatki.
TM: Nieźle! Którą?
FD: Nie zdradzę (śmiech). Ale dokładnie tak było. W każdym momencie ostatnich lat było nieustające wrażenie życia na czasowy kredyt, co też nie sprzyjało wydaniu płyty. A pojawiła się jeszcze jedna trudna rzecz… Zaczęliśmy od niedoskonałego technicznie nagrania zrobionego na żywo, podczas przedstawienia. I tak długo, jak się patrzyło na spektakl to było fajne. Ale jak się słuchało samej ścieżki dźwiękowej – to już nie było tak dobrze… I to jest fenomen, który zauważa wielu twórców muzyki granej na żywo, szczególnie muzyki elektronicznej, dyskotekowej: że coś się sprawdza na żywo, w warunkach performance’u, a jak się to nagra, jest nieporównywalnie gorsze od rzeczy przygotowanych od razu z myślą tylko o słuchaniu.
Muzyka, która jest w „Pradze”-przedstawieniu, jest muzyką, która udaje muzykę chodnikową, udaje muzyką hipstersko-dyskotekową. Ona na nie jest żadną z tych dwóch rzeczy! To tak naprawdę jest piosenka poetycka, to jest poezja śpiewana. Piosenka aktorska. Ona udaje. To jest muzyka maski.
To samo zresztą z musicalami filmowymi. Sekwencje, które są świetne w teatrze, najczęściej przeniesione 1:1 na ekran kinowy, stają się gorsze. Nie chcieliśmy powtórzyć historii nieszczęsnych „Kotów”. To jest film, który zrobili najlepsi światowi fachowcy od muzyki. Mając do dyspozycji najlepsze orkiestry symfoniczne, najlepszych instrumentalistów, słynnych na cały świat wokalistów, najlepsze studia, przenieśli muzykę teatralną do innego medium. Powstał film nazywany „gniotem wszech czasów” i recenzje powtarzają, że właśnie muzyka jest zła. Po prostu nie można przekraczać bezkarnie i bezrefleksyjnie bariery między mediami. To, co robimy – album z muzyką teatralną, to jest próba takiego przekroczenia. I w każdej minucie mam taką świadomość, że balansuję na linie. Gdyby to od początku miała być płyta z kawałkami do słuchania, to ten dźwięk powinien być inny. Gdyby to miała być muzyka czysto teatralna, też byłyby inny. To trochę tak, jak ostry makijaż teatralny, który ma być widoczny z dziesiątego rzędu w teatrze. Charakterystyczny, ale właśnie teatralny, przeznaczony do oglądania z daleka. I teraz nagle ktoś życzy sobie zrobić ten sam makijaż na wyjście na imprezę. Okaże się, że w normalnym świetle on wygląda karykaturalnie. Trzeba go zrobić subtelniej. Ale z kolei delikatniejszy już nie jest tym scenicznym makijażem, jest czymś innym, czymś, nad czym trzeba od nowa popracować. I my postawiliśmy sobie podobne zadanie. Muzyka, która jest w „Pradze”-przedstawieniu, jest muzyką, która udaje muzykę chodnikową, udaje muzyką hipstersko-dyskotekową. Ona na nie jest żadną z tych dwóch rzeczy! To tak naprawdę jest piosenka poetycka, to jest poezja śpiewana. Piosenka aktorska. Ona udaje. To jest muzyka maski. Wobec czego, kiedy się ją przesłucha bez tego kontekstu teatralnego, ta sztuczność wychodzi, może robić wrażenie oszustwa zamiast stylizacji. Musieliśmy zrobić płytę, która obroni się jako płyta, a jednocześnie zachowa, ile się da, z „Pragi” z teatru, a nawet więcej: rewii czy musicalu konceptualnego, bo „Naga Praga” jest tego rodzaju celowo przerysowanym spektaklem.
Jak to się robi na Brodway’u
TM: Nazwałbyś to, co zrobiliście, eksperymentem?
FD: To też nie do końca jest tak. Istnieje gatunek nagrania, który nazywa się cast recording, czyli nagranie muzyki z musicalu scenicznego. Są ludzie, którzy mają całe kolekcje takich płyt – ja do nich należę (śmiech). Więc to nie jest tak, że my pierwsi natrafiliśmy na podobne problemy. Były przed nami musicale, które pastiszem i stylizacją stoją, choćby “Bye Bye Birdie”, czy “Altar Boyz” z troszkę nowszych. To są problemy, które po prostu towarzyszą takim nagraniom i różne nagrania różnie te problemy rozwiązują. Jest tradycja, że każdy musical broadwayowski ma swoje płytowe nagranie, zwykle dokonywane tuż po premierze. Jeden pomysł na takie nagranie to postawić na niedoskonałości, które towarzyszą przedstawieniom. Czasem realizuje się to w taki sposób, że się wpuszcza wszystkich wykonawców do jednego studio i się nagrywa przez trzy godziny od początku do końca, bez żadnych przerw, jakby to był musical po prostu. Nie ma, że jak pojawi się fałszyk, to powtarzamy – no chyba że gdzieś rzeczywiście nastąpiła katastrofa, to się dogrywa malutki kawałeczek.
Tego wariantu, że wszyscy nagrywają razem, nie mogliśmy zrealizować z przyczyn technicznych, nie udało nam się nawet zebrać jednocześnie w studio… Więc nawet jeśli wszyscy aktorzy brzmią bardzo dobrze i zgranie, to każdy nagrywał osobno i w swoim czasie.
Musieliśmy też wprowadzić trochę głębszych zmian. Były kawałki, które fantastycznie działały jako część sceny, ale o ich mocy decydowało to, co się działo, co było widać na scenie. Np. była taka piosenka „Laski z Saskiej” – tam się bardzo dużo działo, to była cała etiuda aktorska, bardzo dramatyczna. Piosenka oryginalnie miała zupełnie inną strukturę, ale została połamana, właśnie po to, żeby pasować do tej etiudy aktorskiej. Podczas prób został usunięty refren, zostały poprzestawiane kawałki, itd., itd. I tak to się robi, bo najważniejsze jest to, co się dzieje na scenie. To jest teatr… Ale jak potem przesłuchaliśmy tę połamaną wersję, trzeba było ją znów pozmieniać na płytę, podciągnąć, żeby się dobrze słuchała. Pozbawiona akcji na scenie – zupełnie się nie broniła.
“Filip, w tym nowym podkładzie nie słyszę takiego ładnego bzyczenia, które było na scenie, co się z nim stało?”.
TM: Udało się? Masz satysfakcję z efektów?
FD: Na pewno udało się przenieść trochę tego scenicznego nastroju. Płyta, która powstała w studio, to nadal jest „Naga Praga”! Czyli udało się pogodzić te sprzeczności, o których wspomniałem: żeby to było słuchalne poza kontekstem i żeby nie odejść od tej teatralnej “Pragi”, żeby to, co jest jej sercem i duszą, pozostało bez zmian.
Prawdziwą lokomotywą jest tutaj Przemek Scholl. On jest organizatorem tego wszystkiego i człowiekiem z wizją. Jak ja próbowałem np. odejść za daleko od spektaklu, to on mówił; „Nie!”. Albo: “Filip, w tym nowym podkładzie nie słyszę takiego ładnego bzyczenia, które było na scenie, co się z nim stało?”. A z drugiej strony był wielkim zwolennikiem zmian, gdy uważał, że coś się źle przenosi na płytę.
TM: Skoro było tyle zmian, poprawek, kiedy wiedzieliście, że to „już”?
FD: Na końcu zupełnie straciliśmy dystans. Ja już nie wiedziałem, czy to jest złe, czy to jest dobre, czy nie odeszliśmy za daleko…. Stąd z wielkim zdenerwowaniem zapraszaliśmy Natalię, żeby wysłuchała całości. Ona zresztą o tym wspominała w swojej wypowiedzi. Po prostu puściliśmy jej ten materiał i jej się spodobało. A ponieważ ona z całą pewnością miała wielki dystans, to skoro jej się podobało, to dopiero wtedy wiedzieliśmy, że coś nam wyszło. Mamy nadzieję, że innym słuchaczom także będzie się podobać. W każdym razie misja przeniesienia „Nagiej Pragi” na płytę się powiodła.
TM: Bardzo się cieszę. W takim razie już bardzo niedługo zapraszamy słuchaczy na muzykę z „Nagiej Pragi”. Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Agata Madaj
Już 22 maja zapraszamy na premierę płyty z piosenkami z musicalu “Naga Praga” na Spotify.